Nasza droga do adopcji rozpoczęła się jeszcze w okresie narzeczeństwa, kiedy już wiedzieliśmy, że będziemy mężem i żoną, już wtedy zaczęliśmy snuć pierwsze wspólne plany. Poczesne miejsce zajmowały w tych planach dzieci – wstępnie planowaliśmy piątkę.
Po kilku latach małżeństwa, kiedy dzieci wciąż nie było, rozpoczęliśmy diagnostykę i próby leczenia niepłodności, niestety bezskutecznie. O początku tylko, kiedy się zorientowaliśmy, że nie możemy mieć dzieci, sprawa adopcji była zawsze przewijała się gdzieś w tle. W tym ciągłym staraniu nie przewidywaliśmy korzystania z metod, których nie moglibyśmy pogodzić z naszym sumieniem. Po kilku kolejnych latach stwierdziliśmy, że nie chcemy dłużej czekać na efekty leczenia i podeszliśmy do sprawy radykalnie. Oboje zdecydowaliśmy, że jeśli do końca roku lekarz nie zaproponuje nam nic nowego, to szukamy ośrodka adopcyjnego.
Nasze pierwsze zetknięcie z ośrodkiem na rajskiej, to nieformalne ciepło, gdzie oczywiście jest rygor i są zasady, jest także mnóstwo dokumentów. Jednocześnie są w tym ludzie, prawdziwi, z krwi i kości. Uśmiechają się, są nas ciekawi, nie są wcale urzędnikami. Zaskoczenie, bo wcale nie starają się nas zachęcić do adopcji, oni zachowują się… jakby nas zniechęcali? Dopiero po chwili rozumiemy, że pewnie traktują nas jak rozemocjonowane nastolatki i chcą wylać kubeł zimnej wody na nasze głowy. Tym samym chcą nas otrzeźwić i pokazać wszystkie strony adopcji, nie tylko piękne uczucia. To dobrze, bo lubimy konkret.
W kolejnym etapie Żmiąca. Kompletny odjazd i skok na głęboką wodę. Tu nie ma czasu zastanawiać się nad sobą, jest tyle zajęć, rozmów, gestów, wyczekujących oczu i mnóstwa pytań: „Pobawisz się ze mną?”. Powoli uczymy się pływać w tym żywiole i nie dać wkręcić w jakiś dowcip, rozpychamy się między dzieciakami, robiąc miejsce dla siebie. Już nie jesteśmy obcy, teraz jesteśmy ciocią i wujkiem. Na tym etapie można nawet z nami pogadać, kiedy wyciągam gitarę i trochę zaczynam grać, to już jestem swój. Co ja takiego potrafię? Nic, ale dla nich jestem ważny, więc warto być tutaj. Ten weekend mija jak jedna chwila. Wracamy do domu. Pytamy siebie nawzajem: „Żyjesz?” – Ledwie… „Chcesz tak?” – Pewnie!
Kolejne weekendy to dużo wspólnego bycia razem. Nie trzeba za wiele rozmawiać, po prostu trzeba być. Czasem huśtać lub czytać, innym razem pomagać w jedzeniu i grać na gitarze, a potem przesuwać pionki po planszy i wspólnie wspinać się razem pod górę. Być? Zastanawiamy się, czy to o to chodziło w Żmiącej?
Podczas tych weekendów poznaliśmy swoje emocje. Zobaczyliśmy dzieci, a one zobaczyły nas. Trochę się zaprzyjaźniliśmy i nauczyliśmy siebie nawzajem. W tym wszystkim stale był ktoś z ośrodka, trochę cichy i niewidoczny, ale zawsze chętny do pomocy. Już sam uśmiech był ogromnym wsparciem. Z pracownikami ośrodka też się zaprzyjaźniliśmy. Możemy tu wrócić, w każdej chwili, gdyby było trudno. Wystarczy, że przyjedziemy, aby porozmawiać, pobyć razem i powspierać się wzajemnie. Już niczego się nie boimy.
Mijają kolejne tygodnie. Czy jesteśmy gotowi? Tego nie wiem, nie odmawiają, więc czekamy bardzo cierpliwie i spokojnie.
I wreszcie pojawia się nasze pierwsze dziecko, chłopczyk. Jesteśmy go bardzo ciekawi, a on ciekaw jest nas, ale to już zupełnie inna historia…
R.K.