Słowo się rzekło, mam skreślić parę słów. Zadanie trudne, a natchnienia nie ma. Może dzisiaj uda się coś naskrobać, gdy za oknem wicher goni niskie chmury, do których oszalałymi falami próbuje sięgnąć wzburzone morze. W uszach dźwięki „Meddle” Pink Floyd, z tyłu załoga gra w bingo, a do domu kilka tysięcy kilometrów lotem kruka. Niełatwe zadanie przede mną, ale nikt nigdy nie obiecywał, że będzie łatwo. Zastanawiam się, gdzie zacząć, może tu:
Decyzje zapadły, maszyneria poszła w ruch. Dokumenty, badania, zaświadczenia, które potem trzeba złożyć, a następnie czekać… Pierwszy krok to testy i rozmowa z psychologiem. Jak je przejść? W internecie jest tysiące hm… dobrych rad, udzielanych przez tych, którzy podobno już to przeszli. Jeśli mi każą narysować to legendarne drzewo, to chyba wyjdę. Z rysowania drzewek, to się można najwyżej dowiedzieć, czy delikwent ma zdolności plastyczne, a i to niekoniecznie, zważywszy, w którą stronę podąża współczesna sztuka. Ja Matejką nie jestem. Sztywny kark boli na samą myśl o jakimś ruchu. „Dobre rady” puszczam mimo uszu. Nie tędy droga. To nie rozmowa o pracę. To coś ważniejszego. Trzeba być sobą. A jeśli się nie spodobasz? Trudno. Rany cięte goją się szybciej niż szarpane. Żona stale prowadzi obróbkę ze skrawaniem na mojej osobie, bym jednak to drzewo, jakby co narysował, bo to podobno jazda obowiązkowa.
Teraz kolej na spotkanie z panią psycholog. Ponoć pierwsze kilkadziesiąt sekund decyduje o tym, czy przypadniemy świeżo poznanej osobie do gustu, czy nie. Zawsze jakoś trudno mi w to było uwierzyć, szczególnie że idąc tym tropem, kilka ciekawych przyjaźni wręcz nie miało prawa zaistnieć w moim życiu. Na pierwszy ogień idą testy. Ach testy! Cudowne narzędzie przycinające do szablonu. Czyż jednak nie to w człowieku jest piękne i ciekawe, co wystaje poza szablon? Gdyby chodziło tylko o szablon, to każdego z nas można by z czasem dociąć do „żył i umarł”. A może takie myślenie to tylko przejaw miłości własnej? Może wszystko da się ponumerować? Inżynier zapyta… O żonę w tym wypadku się nie martwię, na pewno poradzi sobie lepiej niż ja. Przy czym coś mi mówi, że ona ma więcej zmartwień o mnie.
Przechodzimy do indywidualnej rozmowy. Interesująco jest obserwować profesjonalistę przy pracy. Zadanie domowe z analizy życiorysu zostało odrobione. „Testy oczywiście są jakimś tam przybliżeniem i nie należy…”. Tak oto rozmówca ani się spostrzeże, gdy zabierze zupełnie obcego do niedawna człowieka w przechadzkę po ogrodzie swojego życia. Tu razem zajrzą do ulubionej skrytki z dzieciństwa, tam przyłączą się do wspólnego rodzinnego spaceru. A tu? Cóż to leży pod tym kamieniem? Rozmowa będzie długa, choć bez ścierania się argumentów, czy ognistej wymiany poglądów. Nie będzie też oceny postaw. Pani psycholog naprawdę potrafi słuchać. Tu rzuci pytanie, tam słowo zachęty. Jest tu przede wszystkim dla dobra dzieci, kandydatom na potencjalnych rodziców jest przychylna. Wyniki testów zostaną przedstawione. Po prostu. Bez oceniania czy są dobre, czy złe. Następnie czekamy na dalsze decyzje. Za jakiś czas dowiemy się, czy wypadliśmy dostatecznie dobrze. Czy wspominałem już, że drzewka nie było?
Jakoś się udało. Zakwalifikowaliśmy się do kolejnego etapu. Wywiad w miejscu zamieszkania. Tak drogi czytelniku. Zgadłeś. Żona zarządza wielkie porządki. Tutaj powinno pójść gładko. Dom może nie najpiękniejszy, może nie najnowocześniejszy, ale spory, własny i bez kredytu. Pomyśleć, ile to było kiedyś dyskusji i rodzicielskiego przekonywania, aby prezent ten raczył przyjąć młodzieniec, który za szczyt niezależności uważał zaprzedanie się na trzydzieści lat w pańszczyznę bankom. Każdy jest zadowolony, ze swojego rozumu, nikt nie cieszy się ze swojego szczęścia. Wracając jednak do wizyty Pani pedagog, zapyta, obejrzy dom i wypełni formularz. Wszystko z uśmiechem i w przyjacielskiej atmosferze. Na tym kończą się formalności wymagane przez prawo, przynajmniej na pierwszym etapie.
Spotkanie organizacyjne odbywa się jeszcze w Krakowie. Nieznane twarze ludzi, których los postawił na wspólnej drodze. Trochę jeszcze spięte i niepewne. Niektórzy z nas po raz pierwszy publicznie występują w takiej roli. Następuje wzajemna prezentacja i dwa wnioski. Pierwszy: Świat jest mały. Drugi: Geodezja szkodzi. Zagęszczenie geodetów na metr kwadratowy niczym na auli w C-4. Wprowadzenie, kilka ogłoszeń, instrukcja dojazdu na miejsce i w najbliższy weekend spotykamy się w Żmiącej.
Trzask zamykanych drzwi samochodu pozostawia za nami znajomy dotąd świat. Wkraczamy w wielką niewiadomą. Widzimy kompleks budynków, huśtawki zjeżdżalnie i boisko. Dzieci są tutaj na swoim terenie. Dla nich to nie pierwszyzna. Oto przybyło nowe stadko cioć i wujków do przetestowania. Błyskawicznie skracają dystans. Cap za rękę: „Wujek narysuj mi śmieciarę”. Rany Boski, a ja drzewka nie chciałem rysować! Widzę ten błysk w oku mojej żony. „No co jest wujek? Kredka w dłoń i rysujemy”. Tylko nie panikować. W zasadzie to jak wygląda śmieciarka?
Dzieciaki bawią się dobrze. My, na razie, próbujemy się w tym wszystkim połapać. Małżonka radzi sobie dobrze. To dla niej nie pierwszyzna. Mija parę godzin i nie wiedzieć kiedy, ciocie już zdążyły sobie nawzajem poopowiadać historie całego życia. Wujkowie? Jak to wujkowie. Uścisk dłoni: „Cześć, cześć” i wszystko jest jasne.
Czas zabaw i spacerów przeplatany jest wykładami. W sobotę wieczorem przed snem żmiącką tradycją, wszyscy spotykamy się przy świecach na podłodze w jadalni. Siedzimy na przyniesionych dywanikach na każdym kolanie po dwa dzieciaki. Razem się modlimy. Kto umie, ten śpiewa. Ciocia Kasia zawsze coś ciepłego powie. Nie wiem skąd, przychodzi wspomnienie małego chłopca siedzącego zimą w kręgu światła płomieni wesoło buzujących w piecu kaflowym. Z zadumy wyrywają mnie zdrętwiałe pod obciążeniem obie nogi. Małżonka przytulona do ramienia jest bardzo rodzinnie.
Elektryzującym punktem dla maluchów jest zdmuchnięcie świec. Dokonać tego mogą tylko najgrzeczniejsze. Potem trzeba iść spać. Dorośli zostają, by rozważyć przy herbacie i ciastku wypadki minionego dnia. Wrażeń wiele, więc zmęczenie szybko kładzie nas do łóżek. Jutro też jest dzień i będzie równie zajmujący.
„Niee-dziellaaaa, nieeee-dzieeeeeelaaaaa. Czas radooooościiiii iiiii weee-seeeeelaaaaa…” Głównym punktem tego dnia jest msza odprawiona w znajdującej się na terenie ośrodka kaplicy, przez żmiąckiego kapelana ojca Janusza. Podczas gdy dzieci się do niej przygotowują, ciocie i wujkowie są na wykładach. Potem wszyscy idą na mszę, by wysłuchać najbardziej niezwykłego kazania na świecie. Następnie obiad. Posiłki w Żmiącej to temat na osobną historię. W skrócie. Ile jest maluchów i młodszych średniaków, tyle powodów, dla których nie da się zjeść do końca tej porcji. Każdy z nas niespodziewanie odkrywa w sobie kopalnie pomysłów, na to, jak zachęcić opornego malucha do jedzenia. Zasady są jasne. Zjadamy wszystko. Po skończonym obiedzie dzieci wycierają buźki, a ciocie i wujkowie pot z czoła. Do podwieczorka mamy czas na zabawy.
Weekend mija wszyscy niezwykle zmęczeni, ale chyba wszyscy zadowoleni wracają do domów. Za siedem dni Niedziela Palmowa. Mamy z dzieciakami własnoręcznie przygotować palmy na mszę. Jest tydzień na to, by dowiedzieć się, jak to zrobić.
Po pierwsze potrzebny jest materiał. Wujkowie zostali wysłani w tym celu do lasu. Wielkanoc w tym roku późno, bazi już dawno nie ma. Rwiemy więc, co nam pod rękę wpadnie. Wracamy z naręczami „haberdzi”. Zrzucamy nasze trofea na podłogę. Myśmy te krzaki upolowali, to niech teraz ciocie coś z nich upichcą. Wtedy pojawia się pytanie: „Wujek. A czy do robienia palm używa się choinki??” Pada odpowiedź: „Używa się. Używa…”.
Grupie maluchów przypadła mało uzdolniona manualnie ekipa cioć i wujków. Palmy takie mało palmiaste. Wyglądają jak coś pomiędzy stroikiem bożonarodzeniowym a wiązanką nagrobną. Grunt to trzymać fason. Wtedy wpada desant starszaków i widząc, co zastali, postanawiają wziąć sprawy we własne ręce. Same, nieproszone zaczynają nam pomagać. Tych palm to się już nie uratuje, ale można przynajmniej na nich dużo bibuły powiesić. Oto Palma! Maluchy chyba tylko z litości biorą te nasze „dzieła” i idą na mszę. Tu widzimy, że starszaki pokazały klasę. Palma jak się patrzy, na oko ze dwa i pół metra. Brawo! Wykazałem się dalekowzrocznością. Moja palma rozłożysta mogę się, wręcz za nią schować.
Na tym etapie już się z dziećmi trochę znamy. Wiemy, czego możemy się spodziewać. Wszystko robi się bardziej naturalne i instynktowne. To pozwala na bardziej świadome rozglądanie się po Żmiącej. Na wykładach słuchamy o problemach sierot społecznych i o tym, jak wiele pracy trzeba włożyć, by naprawić skutki tego, co się tym dzieciom przytrafiło. Obserwując żmiąckie dzieci, wniosek jest taki, że trzeba włożyć bardzo dużo pracy, by tych dzieci po prostu nie skrzywdzić i nie popsuć im dzieciństwa. Kolejny weekend mija na wykładach, spacerach i zabawach. Następne spotkanie za dwa tygodnie, po świętach Wielkiej Nocy.
Święta, święta i po świętach. Jesteśmy wszyscy w komplecie. Dzieci witają nas okrzykami i uściskami. Teraz już rzeczywiście zgodnie ze słowami cioci Kasi czujemy się współgospodarzami tego miejsca. Dzieci znają nas, my znamy dzieci. Tu i tam gdzieś na granicy pola widzenia, błyskają jakieś iskierki. Po wykładach i zajęciach z dziećmi wieczorem jesteśmy mniej zmęczeni niż zwykle. Jest czas na śpiew, rozmowy, nawet mecz siatkówki. Oprócz nas pojawiają się tutaj także inne rodziny, które już wcześniej przeszły to, co my. Dzielą się z nami swoimi doświadczeniami. Historie są różne. Wszędzie powtarza się jeden motyw. Nasza droga nie jest wyprawą po złote runo, a sama adopcja nie jest zdobyciem Nirwany. To dopiero początek. Potem będziemy musieli pracować, równie ciężko i wytrwale, jak inni rodzice, a to, co tutaj robimy to dopiero prolog, z którym trzeba sobie radzić. W tym momencie pierwszy raz zobaczyłem moją małżonkę starającą się kopać piłkę. Ze śmiechu wyrywa mnie głos: „Wujek, choć! Potrzebujemy kogoś do drużyny, bo będziemy grali mecz!” Wymawianie się, że ostatni raz to w podstawówce, można sobie schować do kieszeni. Gramy! Jako formację taktyczną przyjęliśmy strukturę czambułu tatarskiego, czyli wszyscy na piłkę. Przegraliśmy ten mecz sromotnie.
Czwarty weekend. My już stare wygi. Rutyniarze. Cóż mogłoby nas jeszcze zaskoczyć? Człowiek żyje w przekonaniu, że jest twardy i nic go nie ruszy, a tu padają słowa: „Ciociu, wujku, za tydzień mam Pierwszą Komunię Świętą, chciałabym was na nią zaprosić”.
Przygotowania do komunii trwały od rana, najpierw przystrajaliśmy jadalnię, teraz czas się przebrać. Żona wygląda świetnie, ja chyba też nie najgorzej. Chcemy by nasza „komunistka” była z nas dumna. Dziś do Pierwszej Komunii przystąpią dwie dziewczynki z ośrodka. Obie zaprosiły swoje ciocie i wujków. Tak skonstruowana delegacja jedzie na dół do kościoła parafialnego, gdzie odbyć się ma uroczystość. Wszystkie dzieci są pięknie przystrojone i gotowe, lecz my oczywiście nie spuszczamy oka z naszej dziewczynki. Pełne skupienie. Na mnie podczas uroczystości ciążą do wykonania konkretne zadania. Za nic jakąś niezdarnością nie chciałbym popsuć tak ważnego momentu. Po zakończeniu mszy i po zrobieniu pamiątkowych zdjęć wracamy na odświętny obiad do ośrodka. Są życzenia, uściski i upominki.
Ten piękny, radosny i niezapomniany dzień dobiega końca, a z nim ostatni piąty weekend w Żmiącej. Nie rozstajemy się na zawsze. Wszyscy jesteśmy zaproszeni do otwartych odwiedzin, możemy przyjeżdżać, kiedy tylko będziemy chcieli. Będziemy z tego zaproszenia korzystać, zwykle w niedzielę. Tradycyjnie wyruszymy na mszę, by tam posłuchać dziecięcego śpiewu i modlitw. Kiedy zaczyna się modlitwa dziecka, słychać prośby: „ja chciałem się pomodlić za ciocię Kasię”, „ja za wujka Janka” „ja za mamę, tatę i babcie”, „ja chciałam pomodlić się za to, żebym szybko znalazła sobie nową rodzinę”. Trzeba mieć wiele odwagi, by publicznie i wypowiedzieć te słowa. Jest w nich akceptacja swojej obecnej sytuacji i nadzieja na przyszłość. To na dorosłych ciąży obowiązek, by nie zniszczyć tej nadziei, by modlitwa prosta i szczera nie stała się ciężką próbą.
W Żmiącej udaje się ta sztuka. Dziecko, zanoszące taką modlitwę, któregoś dnia w otoczeniu całej społeczności, podczas specjalnej uroczystości, stanie naprzeciw tej cioci i tego wujka, którzy przyjeżdżali od wielu miesięcy tylko dla niego i zapyta: „Czy chcesz być moją mamą? Czy chcesz być moim tatą?” Ilu rodziców może powiedzieć, że ich dziecko poprosiło ich o to, by nimi byli? Oto tu stoję, mam mało lat, ale proszę was, bo ufam, że powiecie „tak”. Ufam, że się mną zaopiekujecie. To nie wyście mnie zaadoptowali, to myśmy się w korcu maku dobrali.
Żmiąca szybko się zmienia. Z kolejnymi wizytami spostrzegamy brak którejś roześmianej buźki. Taka nieobecność jest niemym znakiem, że dokonało się coś wielkiego. Cieszymy się, choć radość podszyta jest melancholią. Pewnie się już nie zobaczymy… Trzymajcie się dzieciaki, gdziekolwiek dobry los was skierował.
Morze Północne 01.12.2011
Nie sposób oddać dokładnie słowami to, czego zaznaliśmy z żoną w tym roku przygotowując się do roli rodziców adopcyjnych w Żmiącej. Takiej dozy otwartości, szczerości i życzliwości na co dzień się nie spotyka. Odnoszę wrażenie, że uczestniczyliśmy w prawdziwym dziele prostowania zawikłanych i wyboistych ścieżek dziecięcego losu, a zarazem formowania uczuć, świadomości oraz postaw przyszłych mam i tatusiów. Ciocia Kasia, wujek Janek i reszta zespołu pozwolili odkryć fundamentalną prawdę mówiącą o tym, że każde dziecko jest z natury dobre, bez wyjątku rozpaczliwie, ponad wszystko pragnie mieć rodziców i wreszcie każde z dzieci do prawidłowego rozwoju potrzebuje rodzicielskiej miłości, której potrzebują również dorośli. Bez tej przemiany w rozumowaniu adopcja jest paraliżującym złem koniecznym i tzw. ostatecznością.
Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że nasz problem, z którym przyszliśmy do ośrodka, w istocie zniknął. To, że nie możemy mieć własnych dzieci, zupełnie przestało nas nurtować i uwierać. Teraz jest radość oczekiwania na nasze dzieci. Wiemy, że pociechy zburzą dzisiejszy, poukładany świat, budując zupełnie nowy, wypełniony kolorami i światłem. Wiemy to, dzięki temu, co przeżyliśmy w „domu na wysokiej górze”.
Pozdrowienia
BPP