Samochód zostawiłem na dole, tak jak prosili. Przyjechałem pomóc, a nie przeszkadzać. Moje auto zdecydowanie zajmowałoby miejsce na zaimprowizowanym parkingu innym pojazdom. Dlatego postanowiłem odbyć tę drogę w pojedynkę.

Stanąłem u stóp stromego wzniesienia nazywanego górą przemian. Ja już swoją przemianę przeszedłem, teraz tylko będę musiał dokonać tego, czego nie lubię – wejść na sam szczyt. Jestem miastowy, w dodatku z tych, którzy dla relaksu raczej leżakują, a nie chodzą po górach. Wokoło ani jednej chmury, więc choć to poranek, to już jest bardzo ciepło.

Idę. Po dziesięciu minutach mam dość. Nadprogramowe kilogramy dały o sobie znać. Z moich rozmyślań wyrywa mnie warkot samochodu wspinającego się tą drogą co ja. Jest tuż za moimi plecami, ale przecież się nie obrócę i nie poproszę o podwózkę. Na to jestem zbyt nieśmiały.

Nie musiałem pytać. Golf zatrzymał się tuż przede mną, kierowca uchylił szybę i zapytał: Pan do Żmiącej? Potwierdziłem. Niech Pan wsiada! Odpowiada tamten. Z ulgą przyznałem: Bogu niech będą dzięki i oczywiście dobrym ludziom. Gdy otwieram drzwi samochodu, auto jest pełne – dorośli siedzą z przodu dzieci z tyłu. Chłopcy przytulają się do siebie, by zrobić mi miejsce, gdy udaje mi się usiąść, ruszamy. Moim podziękowaniom nie ma końca. Cieszyłem się, że Ci nowo spotkani ludzie, jadą bladym świtem tam, gdzie i ja chciałem się dostać – na górę dobra.

Kiedy wysiadamy z auta, dopiero teraz mamy okazję, żeby się oficjalnie przedstawić – ja, wolontariusz i oni wolontariusze razem z siostrzeńcami. Idziemy do celu, bo na górze czekają już na nas konkretne zadania – panie przygotowują posiłki, panowie zajmują się organizacją spraw technicznych i porządkowych. Przydzielono nas do parkingu, to w zasadzie niewielka polanka pod laskiem. Czekamy więc, aż zaczną przyjeżdżać auta.

Kiedy samochody już są na miejscu, ustawiamy je w pocie czoła chronionego przez kowbojskie kapelusze. Akcent rodem z dzikiego zachodu zaordynowały dzieci z niezwykłego domu na górze, które marzyły o pikniku w stylu country. Jeśli o mnie chodzi, niespecjalnie lubię country, lubię za to kowbojów. Dlatego specjalnie na tą okazję wziąłem ze sobą plastikowy pistolet, jednak zaraz po przybyciu zdążyłem się go pozbyć. Jeden z chłopców porwał go, aby móc zapolować na swoich kolegów. Zupełnie, tak jak ja lata temu. W moim przypadku odbywało się to pod czujnym okiem mamy i taty – w przypadku tych chłopców wśród troskliwych żmiąckich cioć i wujków.

Z moich wspomnień budzi mnie kolejne auto, tym razem nie ląduje na naszym parkingu. Samochód pełen muzyków przepuszczamy pod sam dom. Znam ich z tutejszych mszy świętych. Wśród nich jest lider – organista, zawsze uśmiechnięty, a tutejsze dzieci zdają się go uwielbiać. Ileż to razy śpiewał z tymi opuszczonymi duszami o radości wiary i nadziei zmartwychwstania! Dziś też zaśpiewają. Piknik swoją drogą, ale to Pan Bóg jest zawsze na pierwszym miejscu. Dziś jest niedziela, dlatego odbędzie się msza polowa, na którą już wszyscy nie mogą się doczekać.

Kolejne auto jedzie tym razem do nas. Za kierownicą siedzi kapłan – nie byle kto, bo sam prowincjał jezuitów, to on będzie celebransem dzisiejszej Najświętszej Ofiary. Jezuitów przyjedzie jeszcze kilku, ich obecność jest bardzo ważna. Wszyscy doskonale wiedzą, że nie byłoby ośrodka w Żmiącej, gdyby nie księża jezuici. 

Na miejsce przybywają następne samochody, z opla wysiada rodzina – troje dzieci. Z volvo też dwa plus trzy. Z fiata dwójka dzieci z mamą, z forda rodzice i syn. Wszystkie auta ustawiamy obok siebie, dbamy o porządek, a słońce grzeje nad nami coraz mocniej.

Dalej pojawiają się nowe samochody. Rodzin z dziećmi jest najwięcej. Niektórzy są tu nie po raz pierwszy, dzieci od razu biegną pod górę, omijają dom i rzucają się w wir zabawy. Inne dzieci są trochę onieśmielone – nigdy tu nie były i kurczowo trzymają się rąk i spódnic swych mam. Pociechy ze strachem w oczach przyglądają się temu miejscu i bardzo pilnują, aby nie zgubić rodziców, u których znaleźli swój zastępczy dom.

Wśród przyjezdnych są też pary bez dzieci. Niektórzy są tu po raz pierwszy, inni mą już pierwsze doświadczenia ze Żmiącą na swoim koncie. Jedni i drudzy z nadzieją wiodą oczami po cudnych pejzażach Beskidu Wyspowego. W górach zwykle szuka się ciszy, ale oni tutaj szukają czegoś zupełnie innego, szukają zgiełku, hałasu i tupotu małych stópek, który bezpowrotnie zmieni ich życie, wywróci je do góry nogami i dopełni. Niektórzy wiedzą, że wybrał ich do tego sam Bóg, inni jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Wielu z nich przyjechało z sercem na dłoni i ze ściśniętym gardłem jednocześnie.

Słońce grzeje coraz bardziej, a ja muszę się w końcu napić, idę więc po wodę. Towarzyszę przy tym jako przewodnik jednej z przybyłych par. Ewidentnie zagubieni, od razu po nich widać, że to ich pierwsza wizyta w Żmiącej. Nie mogą się odnaleźć i z pewnością nie otrząsnęli się jeszcze po szoku wywołanym stromością pokonanego zbocza. Jak to będzie – z nadzieją pytają ich oczy. To pytanie swoim mężom zadawało wiele żon, dokładnie tu pod tym wielkim domem na górze. Dzisiaj przecież to tylko piknik, a przy tym doskonała okazja, by dowiedzieć się, jak wygląda i funkcjonuje placówka opiekuńczo-wychowawcza wraz z ośrodkiem adopcyjnym.

Ci, którzy przyjeżdżają na tę górę po raz pierwszy, znają właśnie te, oficjalne, suchobrzmiące nazwy organizacji. Trudne do wymówienia, chciałoby się wręcz powiedzieć, że dość przerażające. Ci, którzy pozostaną na dłużej, dowiedzą się od mieszkających tu dzieci, że to żaden ośrodek ani placówka. To nasz dom nasza Żmiąca. Jedna z dziewczynek oznajmiła to na kartkach rozwieszonych po wszystkich drzwiach domu. To jest nasz dom, a nie plac zabaw, tu ma być cisza!” – głosi napis wykonany ręką kilkulatki. To jest ich dom, dobry dom, ale przecież mimo ogromu starań wielu dorosłych, dzieci głęboko w sercu chciałby innego.

Gdy wracam z upragnioną wodą, parking się zapełnia i niedługo zabraknie miejsca. Kilkadziesiąt samochodów, kilkanaście kursów busów z dołu na górę. Z pewnością kilkuset gości. Wśród nich biegają, ubrane w zielone koszulki, uśmiechnięte i jednocześnie skupione dziecięce buzie, żmiącaków. Tak o sobie mówią tutejsze dzieci, za chwilę zresztą zaśpiewają na ten temat. 

Podczas zabaw na pikniku zdobywają różnokolorowe wstążki. Dla nich ta gra, jest także rywalizacją, bo im więcej zdobędą wstążek, wykonując zadania i pokonując przeszkody, tym atrakcyjniejszą nagrodę otrzymają na koniec. Współzawodnictwo będą jednak musiały dokończyć po Mszy Świętej. Najważniejsze dziś wydarzenie się zaczyna, więc pora, aby opuścić parking. Spóźnieni muszą poradzić sobie na własną rękę, nie zazdroszczę im, bo na parkingu miejsca zostało już naprawdę niewiele.

Dziś jest drugi czerwca, w tym roku wypada w dzień Wniebowstąpienia Pańskiego. Ono też dokonało się na górze. Ksiądz sprawuje Ofiarę przy ołtarzu, za nim modlą się dzieci. W jakich intencjach się modlą? Za dobrodziejów i wolontariuszy, za ciocie i wujków, za pana od perkusji, pana od lego, pana od skrzypiec, za wujka Hansa z Niemiec, jednego z ich najhojniejszych przyjaciół? Być może.

Kapłan nam pobłogosławił, ofiara została spełniona. Zwykle po tych słowach wierni się rozchodzą, jednak nie tym razem. Lista osób, którym gospodarze chcą podziękować, jest długa. Dzieci cierpliwie słuchają. Nowicjusze mogą się przekonać, że w tym tłumie wiernych, jest wielu takich jak oni. Dzięki podziękowaniom odwiedzający Żmiacą po raz pierwszy mają okazję usłyszeć wiele dobrych słów o dobrych osobach i dobrych dziełach.

Z zakończonych podziękowań najbardziej cieszą się dzieci. Teraz mogą znów biec do kolejki na tyrolkę, na ściankę wspinaczkową, do stołów z klockami lego, na szkolenie z wycinania łabędzi z jabłek, do osób organizujących grę w olbrzymie kręgle i w inne miejsca. Największą popularnością jednak cieszy się zaparkowany przed domem samochód, którego właściciel zgodził się, by dzieci pomalowały go według uznania. Każde z nich chwyta za pędzel i maluje, co im w duszy gra. Jedni kwiatka, drudzy pieska, ktoś plamkę a inny znowu kreskę.

Zespół przygrywa nam w tej zabawie. Kolejne rodziny dojeżdżają – z dziećmi lub bez. Wracam na chwilę na parking zerknąć czy wszystko w porządku. Za moimi plecami kolejna para przeżywa wzruszenie. Oddalam się niezauważony, każdy na tej górze musi przejść swoją przemianę bez przeszkód.

Dzieci wciąż biegają, rodzice w tym czasie jedzą posiłek przygotowany w pocie czoła przez ciocie z kuchni. Niemal wszyscy dorośli mają wpiętą na wysokości piersi gwiazdę szeryfa. Znak, że wsparli to wielkie dzieło, którego cząstką dziś się stali. W tym samym czasie wujkowie wciąż noszą ogromne baniaki z wodą – w ten ukrop nie może jej przecież nikomu zabraknąć! Wolontariusze opiekują się najmniejszymi dziećmi – pozwalają im pomalować sobie buzie i zjeść więcej lodów niż zwykle.

Mogę podsumować, to jedynie stwierdzeniem piknik rodzinny w Żmiącej, jak co roku, niezmienny od wielu już lat. Przechadzając się po parkingu, dostrzegłem jednak coś niespodziewanego. Wśród zielonych źdźbeł trawy leżał sobie biały okrąg. Podnoszę go – jest cały z waty i piór. Serce zaczęło mi szybciej bić, czyżby to jest, to o czym myślę? Owszem, jest gorąco, nawet bardzo, ale przecież mam kapelusz, który powinien chronić mnie od niepożądanych skutków słońca takich jak np. halucynacje. Cały dzień dbałem o prawidłowe nawodnienie, a tu w rękach trzymam aureolę. Moja pierwsza myśl, zwariowałem? Wprawdzie kilkadziesiąt minut temu ze sceny padło wiele słów o aniołach. Gospodyni zgrabnie ujęła to w ten sposób, że – często tu goszczą anioły dobroci. Jednak była to tylko piękna metafora.

Gdy zastanawiam się, co mi tak naprawdę jest, ktoś mnie woła. Odwracam się i widzę, że macha do mnie mężczyzna pakujący do auta wielką torbę. Odmachuję, sądząc, że na pożegnanie. On jednak wołał z innego powodu, po krótkim nieporozumieniu okazało się, że to jego aureolę trzymam w dłoni. To jeden z ojców adopcyjnych, założyli zespół i przed chwilą występowali na scenie w wykonanych przez siebie aureolach. Czuję ulgę i wypuszczam powietrze z głośnym uff, a następnie aureolę właścicielowi.

Piknik rodzinny w Żmiącej powoli dobiega końca. Wujkowie i ciocie sprzątają, ja też, bo moja praca w roli parkingowego już się skończyła. Większość gości wyjechała, żmiącaki wciąż biegają wkoło domu, szczęśliwe z tak niezwykłego weekendu, tuż po dniu dziecka.

Za chwilę zaczną się pielgrzymki w dół. Odjadą liczni wolontariusze, zostanie kilkoro cioć i wujków. Jednak widziałem w niejednych oczach i słyszałem w dziesiątkach rozmów, że wielu z tych, którzy zawitali na piknik, wróci tu niebawem.

Wrócą ci, którzy adoptowali dzieci i którym wciąż udzielane jest tu wielkie wsparcie.

Wrócą ci, którzy czekają na poczęcie adopcyjne, niedawno pokonawszy swe słabości po drodze ku górze przemian.

Wrócą ci, którzy jeszcze się wahają, którzy na razie tylko coś słyszeli, a którzy nie są jeszcze pewni, do czego powołał ich Bóg i dlaczego przyprowadził ich właśnie tutaj.

Wrócą i młodzi wolontariusze ze swoimi sercami pełnymi ideałów, z silnymi dłońmi pragnącymi nieść pomoc.

Wrócą i okoliczni mieszkańcy, zauroczeni niezwykłym dobrem kiełkującym tak blisko ich domu.

Wrócą i opowiedzą tym, którzy jeszcze tam nie dotarli.

Wrócimy tam i my.

K.K.