Od osób, z którymi rozmawiamy o adopcji, bardzo często słyszymy pochwały na temat tego, jak to jesteśmy wspaniali, pomagając dzieciom z domu dziecka. Słyszymy, że to coś szlachetnego, godnego podziwu. Nic bardziej mylnego.

Przyszli rodzice nie starają się o adopcję, bo wspaniałomyślnie chcą pomóc jakiemuś dziecku. Chcą być rodzicami, chcą dzielić się miłością, chcą pełnej rodziny, chcą by ich dom, był Domem przez duże D.

Traktowanie przyszłego rodzica adopcyjnego tylko jako pomoc dla dziecka jest krzywdzące dla obu stron. Dziecko nie potrzebuje, żeby ktoś go z ośrodka wyciągnął. Zabranie, „przełożenie” go w inne miejsce nie jest dla dziecka pomocą, nie zaspokoi jego potrzeb. Dzieci ze Żmiącej, pomimo że jest im tam dobrze i bezpiecznie, mają w sobie ogromne pragnienie rodziny. Potrzebują swojej, własnej, kochające i bezpiecznej rodziny. Poczucia przynależności do osób najbliższych i ich akceptacji.

Kontakt z małżonkami odbywającymi szkolenie w Ośrodku w Żmiącej daje dzieciom szansę zastanowienia się nad tym, że poza szkołą, czystym ubraniem, pełnym brzuszkiem jest coś jeszcze. Coś, czego nie da im pobyt Ośrodku, coś, co dadzą im tylko nowi rodzice.

Swoją obecnością w ośrodku, nawet gdy nie byliśmy tego świadomi, pokazywaliśmy dzieciom normalną relację między mężem i żoną. Nie raz widziałem, z jaką uwagą dzieci chłoną chwile, w których małżonkowie okazywali sobie łączące ich uczucie. Często pojawiały się pytania o obrączki. Jestem przekonany, że dzieci wielokrotnie słyszały odpowiedź na to pytanie, a mimo to padało ono ponownie wobec kolejnych rodzin.

Dzieci uczą się przy nas także tego, że dorosły może być źródłem radości, a nie jak do tej pory niespełnionych obietnic i przykrych wspomnień. Idąc małymi kroczkami, pomagamy w przygotowaniu ich do tego, żeby ktoś mógł je kiedyś adoptować i zostać ich rodzicem. Pomagamy sobie wzajemnie, my dzieciom, a one nam. Bez tego kontaktu nasze przygotowanie byłoby jedynie teoretyczne.

Nie od początku myślałem w ten sposób. Na początku bardzo się bałem. Szkolenie w ośrodku, z wszystkimi dziećmi? Tak od razu?! Dlatego przyjechałem do Żmiącej pełny obaw. Nie wiedziałem, jak powinienem się zachowywać wobec dzieci, jak sobie z nimi radzić. Po kilkunastu minutach spędzonych w ich towarzystwie wszystko było jasne. One cieszą się, że z nimi jestem, doskonale wiedzą, jak można bawić się z wujkiem, wypełniają czas tak, że na resztę zmartwień nie będę miał już ani chwili.

W relacji z dziećmi niezbędne jest zrozumienie, że nie jest im potrzebna litość i użalanie się nad nimi. To, czego naprawdę potrzebują, to ofiarowania im czasu i okazanie zainteresowania. Zaangażowanie, dane im nawet w zabawie, jest dla nich bardzo bezcenne.

Jestem pod dużym wrażeniem autorytetu, jakim dzieci darzą wychowawców. Myślę, że to zasługa czasu, jaki spędzają oni z dziećmi. Są z nimi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, od rana do wieczora, a nawet śpią z nimi w pokoju. Wychowawcy duży nacisk kładą na samodzielność dzieci. Nawet te najmniejsze nauczone są sprzątać zabawki, czy swoje ubrania. Kiedyś, gdy dorosną, dzieci będą im za to wdzięczne.

Jako przyszłemu rodzicowi, czas spędzony w Żmiącej dał mi bardzo dużo. Przygotowanie teoretyczne, dzięki wykładom, uzupełnione rozmowami z pedagogiem, psychologiem i prawnikiem. Bardzo cenię sobie, że możliwość spotkania i rozmowy z tymi ludźmi nie zakończyła się wraz ze szkoleniem. Nadal jestem mile widziany w Żmiącej, mogę pytać, rozmawiać, jeśli tylko tego potrzebuję.

Po zakończeniu szkolenia nie zawsze od razu jest adopcja, rozpoczyna się natomiast trudny czas oczekiwania. Możliwość pojechania do ośrodka, szansa na rozmowę z pracownikami, możliwość zabawy z dziećmi, to wszystko pomaga, daje wytrwałość. Bez tego wsparcia czas oczekiwania na adopcję byłby jeszcze trudniejszy.

Szczególnie utkwiło mi w pamięci, jak któregoś lipcowego dnia zostaliśmy poproszeni przez Panią Dyrektor o oprowadzenie po ośrodku rodziny, która uzyskała kwalifikacje do adopcji w innym miejscu. Rozpoczęliśmy od rozmowy i zaprezentowania całego otoczenia — sadu, placu zabaw, kaplicy i boiska. Następnie przeszliśmy do pokoju „średniaków”. To był ich pierwszy kontakt z dziećmi w ośrodku, ich dotychczasowe szkolenie było tylko teoretyczne. Wcześniej, siedząc w sadzie, z obustronnym zaskoczeniem wymienialiśmy się informacjami o naszych szkoleniach. Nie zapomnę ich radości, wzruszenia i łez, kiedy błyskawicznie zostali wciągnięci w rysowanie i układanie puzzli. Do tej pory tylko słyszeli o dzieciach – sierotach społecznych. Teraz mogli z nimi usiąść, wziąć na kolana i być z nimi. Na własne oczy mogli się przekonać, że to normalne dzieci, z którymi los obszedł się mniej łaskawie. Zobaczyć, że to dzieci, które ich naprawdę potrzebują.

Wybór ośrodka adopcyjnego oparliśmy na podstawie wielu pozytywnych opinii znalezionych w internecie. Po pierwszej, wstępnej wizycie na Rajskiej czuliśmy, że to dobry wybór, dlatego nie szukaliśmy już innego ośrodka. Dzisiaj, jestem pewny, że to była właściwa decyzja. Szkolenie bez tych ludzi, bez udziału dzieci nie byłoby tak owocne.

Dziękujemy!