„Rajska” – od wielu lat przekonuję się na własnej skórze, że coś jest na rzeczy z nazwą ulicy, a właściwie z miejscem, gdzie znajduje się siedziba Fundacji „Dzieło Pomocy Dzieciom”. Na Rajskiej od ponad trzydziestu lat twórcy tego niezwykłego dzieła Katarzyna i Jan Mader, czyli ciocia Kasia i wujek Janek, pomagają dzieciakom i rodzinom. Wśród twórców tego wyjątkowego miejsca, swoje szereg wypełnia zwarty oddział, czyli Pani Małgosia, Donata, Kasia i Ania, a także zastęp wychowawców i armia wolontariuszy. Raj, bo próbują piekło, które dzieciom zgotowali dorośli – przeważnie takie trzy razy „a”: alkohol, awantury, agresję – zamienić na niebo, czyli trochę normalności i spokoju dzieciństwa. To jednak ziemski raj. Tutaj ciągle wszyscy mają „pod górkę”, zwłaszcza teraz, gdy nie wiadomo, czy dzięki sytuacji politycznej nawet to, co dobre, nie zostanie zaprzepaszczone. To dobro to praca, poświęcenie, a także ogromny wysiłek wielu mądrych i dobrych ludzi.
Rajska i jej podlimanowski dom w Żmiącej, który spośród szczęśliwych już rodziców adopcyjnych go nie zna? Tu naprawdę troszczą się o dzieci, które same nie potrafią obronić się przed życiem i powiedzmy szczerze – przed dorosłymi i to najbliższymi, którzy niekiedy nie dorośli do rodzicielstwa.
Moja Rajska to troje wspaniałych (nie przesadzam!) dzieci, które „podobno” są adoptowane przeze mnie. Podobno, bo po dziesięciu latach od pierwszych adopcyjnych narodzin, a każdy kolejny poród był łatwiejszy – kompletnie nie rozumiem, jak ktoś mówi mi: „To nieprawdziwe, nierodzone, niebiologiczne…”. Rajska to Kasia Mader, z pozoru surowa, bardzo konkretna osoba, ale z sercem delikatnym, wrażliwym i czułym jak u gołębicy, z mądrością oswajającą demony, która stawia granice bezpieczeństwa.
Najstarszą córkę adoptowałam w innym ośrodku. Trwało to…dziewięć miesięcy. Poród był lekki, choć poprzedzony ciężką pracą na szkoleniach, testach i rozmowach. Podobno bólu porodu biologicznego się nie pamięta. Ja też nie pamiętam niczego, co by zepsuło mi szczęście rodzicielstwa. Od chciałam dwoje dzieci. Dzieciństwo spędziłam sama. Bardzo wcześnie straciłam brata, jedynactwo ogromnie mi doskwierało, więc chciałam zapewnić córce rodzeństwo. Chciałam, żeby gdy kiedyś mnie zabraknie, nie została sama na świecie. I wtedy zaczęła się droga przez mękę.
W jednym z ośrodków usłyszałam, że gdy kogoś: (cytuję) „spotkał dopust Boży i jest bezpłodny, to jedną adopcję rozumieją, ale druga, to już fanaberia”. W drugim przeszłam kolejne szkolenie, dość szybko zaproponowano mi adopcję dziecka z ciężkim upośledzeniem ruchowym i intelektualnym. Biłam się z myślami parę miesięcy, jeździłam do tego chłopca i patrzyłam na rehabilitację. Wiedziałam, że nie podołam, pracując zawodowo i jednocześnie wychowując kilkuletnie dziecko. Przez cały czas miałam jedynie wsparcie rodziców, ale nie umiałam powiedzieć temu dziecku „nie”. Ubłagali mnie o to moi Rodzice. Z płaczem, świadomością klęski i zerowym poczuciem własnej wartości – odmówiłam. Wtedy usłyszałam, że skoro tak, to że spadam na koniec „kolejki” oczekujących na dziecko i raczej, żebym się nie spodziewała innych propozycji. Taka rzeczywistość adopcyjna w naszym kraju też niestety ma miejsce.
Powinnam się poddać, ale mój kolega z pracy teraz już świętej pamięci Jasiu Rojek, w krótkich, żołnierskich słowach zakomenderował: „Idź na Rajską!” Przyjaźnił się z Maderami od zawsze. Bez wiary, poturbowana psychicznie i doszczętnie załamana, zrobiłam, jak kazał Jasiu – poszłam na Rajską. I trafiłam do raju. Nikt mnie nie maglował, nikt nie patrzył jak na kosmitkę. Pani Kasia i Małgosia porozmawiały ze mną, popytały i zaprosiły do Żmiącej. Tam wytłumaczyli, że z dzieckiem jest jak z narzeczonym – albo się pokochamy nawzajem, albo z tego związku nic nie będzie, że miłość potrzebuje czasu, a mierzy się ją odpowiedzialnością i oddaniem. W serce zapadło mi wiele pięknych, mądrych i stawiających znów na nogi słów, rad i konkretów. Poczułam się odbudowana, przypomniałam sobie, kim jestem, czego chcę i co mogę. Wiedziałam już, że powinnam dać z siebie wszystko. Po paru miesiącach miałam synka.
Na tym, na życzeniach świątecznych i całym wagonie wdzięczności powinny się zakończyć moje kontakty z Rajską. Los, Bóg, Anioł Stróż i ja sama chcieliśmy inaczej. Zafascynowana tym, co robią Kasia i Jan Maderowie, postanowiłam spróbować pracy w pogotowiu rodzinnym. Długo dojrzewałam do tej myśli, dzięki tej decyzji chciałam odwdzięczyć się też Bogu za moje cudowne i najukochańsze dzieci. W ciągu ponad roku przez mój dom przewinęło się już ośmioro cudnych bobasków, jak je nazywają moje dzieci. To też wielka zasługa Kasi Mader i Pań z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Krakowie Pani Józefy Grodeckiej, Marzeny Samek i Marty Urbanik. Uwierzyły, że dam radę, choć na początku ja sama chyba nie do końca w to wierzyłam. Teraz czuję, jakbym znów miała 18 lat!
Podczas pracy w pogotowiu rodzinnym odkryłam inne twarze Rajskiej – spotkania pogotowi rodzinnych, wzajemne wspieranie, nauka i ogromny podziw dla ludzi, którzy całe swoje życie dzielą z poranionymi dziećmi. Ci ludzie przez tę parę miesięcy dają dzieciom więcej, niż otrzymały przez całe swoje życie! Na Rajskiej przy wspólnym stole znów spotkałam panie, które niańczyły moje dzieci, zanim trafiły pod mój dach. Tym samym krąg się domknął.
Wydawało się, że cudów na Rajskiej ciągu dalszego być nie może, a jednak! Od kilku miesięcy jestem mamą trzeciego dziecka – rodzeństwa biologicznego jednego z moich starszych dzieci. Połączyliśmy rozdzielonych, a moja rodzina uzyskała pełnię. To była chyba jedna z najbardziej świadomych decyzji, poprzedzona debatą rodzinną i przede wszystkim miłością oraz wsparciem Kasi z Rajskiej. Niestety na prawdziwy raj przyjdzie nam jeszcze poczekać…
W tym samym czasie mój tato, mieszkający z nami pod jednym dachem, który zresztą sam zbudował, Najdroższy dziadek moich dzieci, ten, który zawsze wstawał tuż przed słońcem, aby zaparzyć kawkę dla siebie i dla mamy. Modlił się, patrząc na wschód słońca, z samego rana obchodził ogród, pamiętał, żeby zawsze nakarmić psy i koty. Każdego ranka prowadził dzieci do szkoły, dyskutując z nimi o całym świecie, godzinami grał z nimi w Piotrusia lub grzybobranie, smażył im moskole. Na pierwszą komunię córki odmalował cały dom, a na komunię synka chciał zbudować statek w ogrodzie, w którym i tak aż roi się od różnych budowli tylko dla dzieci…
Ten niezniszczalny dziadek, tato i mąż zachorował. Bardzo. Walczy dla nas i my walczymy o Niego. Ogromnie trudno to przyznać, ale co będzie, nie zależy od nas. Teraz bardziej niż kiedykolwiek rozumiemy, jak bardzo Go kochamy. Chcemy, żeby zbudował ten piracki statek, marzymy o tym, aby zatańczył kiedyś na weselu niespełna dwuletniego najmłodszego wnuka. On też chce. Rajska pyta o Tatę co parę dni. Kasia z Rajskiej powtarza jak mantrę — musicie być silni — więc jesteśmy.
Rajska wezwała na rozmowę mamę i tatę, gdy decydowano o adopcji mojego trzeciego dziecka. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że jest chory. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, co o mnie i o moich dzieciach mówi tato. Na co dzień nie jest wylewny. Wtedy patrzyłam na Niego z zachwytem. Zerknęłam na Kasię Mader i Panią Małgosię – chyba podzielały ten zachwyt. Dostałam mojego najmłodszego synka. Słowa taty przeważyły szalę. Moje dzieci i podopieczni z Rajskiej przez minione miesiące choroby dawały siłę nam i tacie.
Dziecko nie poczeka, aż się wypłaczemy, przedyskutujemy i wygadamy. Chce jeść, trzeba zmienić mu pieluchę i go wykąpać. Trzeba położyć go spać i domaga się czułości. To trzyma przy życiu, to dzieci z Rajskiej dają życie. Nawet gdy tato nie ma siły wziąć ich na ręce, to szczebioczą mu za uchem i wszystko jest jakieś lżejsze, prostsze i radośniejsze… Oby takie było jak najdłużej. Niech rajska będzie zawsze…
PS
Jeszcze nie wiedzieliśmy, ale zostało zaledwie kilkanaście godzin. Przyniosłam tatusiowi jedną z kilkumiesięcznych dziewczynek, którą pomagał mi piastować, nosił, karmił i całował przez ostatnie miesiące. Chciałam, żeby się pożegnali. Za chwilę miała wyruszyć w najważniejszą podróż swojego życia – z nowymi, wspaniałymi rodzicami Adopcyjnymi. Nie wiedziałam, że tata także wyrusza w najważniejszą podróż życia. Dziewczynka natomiast była ostatnim dzieckiem, które tatuś ucałował. Klepsydra Jego życia wymierzyła ostatnie chwile. Rano Tatuś odszedł w ramionach mojej mamy i moich. Mogłyśmy tylko mówić mu, że go kochamy, głaskać i mieć nadzieję, że przez te ostatnie kilka chwil nie bał się i wiedział, kim jest dla nas.
Moja córka położyła się obok nieoddychającego już Dziadzia i kilka godzin przy nim czuwała. Starszy syn, dla którego dziadek był też jak ojciec i wzór mężczyzny — rozpłakał się. Po czym przebrał w robocze ciuchy i poszedł do ogrodu, gdzie opuścił biało-czerwoną flagę dziadka do połowy masztu. Następnie zszedł do piwnicy, gdzie dziadzio miał swój domowy warsztat stolarski i przez cały dzień pracował, piłował i zbijał – zupełnie jak tata. Najmłodszy synek klepał dziadzia po nogach i powtarzał – „nie ma Edzika, Edzik śpi…”. W takiej chwili rodzą się pytania: „To są adoptowane dzieci? Adoptowane wnuki?”
Z pożegnania Tatusia pamiętam tylko kilka twarzy i scen. Już w kościele zobaczyłam twarz ojca dziewczynki, którą dwa dni wcześniej żegnał mój tatuś. Przyszedł tak, jakby przyszedł z żoną i z nową córką, by po prostu być z nami. Później usłyszałam od nich, tych cudownych rodziców adopcyjnych, że są szczęśliwi, że ich córeczka miała takiego…dziadka. Stali się częścią nas. Pamiętam uścisk Pani Małgosi z MOPS-u, której zupełnie nie spodziewałam się zobaczyć. I pamiętam Rajską, czyli Kasię, Janka i sznur dzieci z czerwonymi różami. Nie wiem czemu, my mieliśmy takie same – pojedyncze czerwone róże. I tymi różami dzieci z Rajskiej, chociaż nigdy nie widziały mojego Tatusia, zasypały Jego trumnę. Nagle okrutne drewniane pudło zamieniło się w kwitnący, pachnący ogród, rajski ogród, kwietną ścieżkę do mam nadzieję lepszego życia. Mam nadzieję, że kiedyś zapach tych czerwonych róż zaprowadzi mnie, nas wszystkich do ogrodu mojego taty, tysiąc razy piękniejszego, barwniejszego, pozbawionego bólu i strachu i tam już będziemy, tym razem naprawdę na zawsze.
Mój tatuś, Edward, odszedł dwa dni przed Wigilią i urodzinami najmłodszego wnuka, dokładnie miesiąc przed urodzinami starszego wnuka, które wypadają…w Dzień Dziadka. Niedawno tatuś powiedział mojej mamie, że to, co nam na pewno w życiu się udało to dzieci. Ja jestem mamą głównie dzięki Rajskiej. Tato był rajskim dziadziem. Przepraszam — nadal jest rajskim dziadziem w naszym sercach.
Joanna A.
potrójna mama adopcyjna i opiekunka w pogotowiu rodzinnym
Kraków, grudzień 2011.